Zostali rozstrzelani w ogrodach klasztoru, pod jego murami. Dzisiaj miejsce kaźni wskazuje fragment ostrzelanej ściany pozbawionej tynku.

Powstańczy szpital

2 września 1944 r. Wielka cisza. Oddziały AK wczesnym rankiem, po miesiącu ciężkich walk o niemal każdy dom, prowadzonych kosztem tysięcy zabitych i rannych, opuściły kanałami Stare Miasto i odeszły do Śródmieścia, zabierając lżej rannych. W częściowo zbombardowanym 26 sierpnia szpitalu powstańczym pod kościołem św. Jacka, przy wiodącej z Rynku Nowego Miasta na Starówkę ulicy Freta, pozostali tylko ci, którzy nie mogli o własnych siłach chodzić, oraz szukająca schronienia ludność cywilna Starówki.

Do kościoła przylegają dawne pomieszczenia klasztorne, w których od 1918 r. mieści się sierociniec. Sklepienie kościoła jest zawalone po bombardowaniu, podobnie jak część podziemi. Jednak szpital funkcjonuje, 38 osób z personelu medycznego pracuje, lekarze robią obchody, siostry zmieniają opatrunki.

Chociaż leczyć nie ma już czym. Gruz leży tak wysoko, że zasłania częściowo jedną z kościelnych kaplic, tę od strony rynku Nowego Miasta – kaplicę Kotowskich. Klasztor jest w lepszym stanie niż kościół. Spalony został tylko dach, wybite są okna.

Do dzielnicy wkraczają Niemcy z oddziałów SS Gruppenführera Hansa Reinefahrta i Oberführera SS Oskara Dirlewangera.

Zbrodnia Reinefahrta

Niemcy wchodzą do szpitala wczesnym rankiem, są w miarę grzeczni, obiecują pomoc Czerwonego Krzyża i odchodzą.
Tymczasem o godz. 11, u kierującego pacyfikacją Warszawy i dławieniem powstania Reinefahrta, odbywa się narada z podległymi mu oficerami. Reinefahrt, być może w porozumieniu z głównodowodzącym wszystkich sił niemieckich pacyfikujących powstanie, pochodzącym z Kaszub Obergruppenführerem Erichem von dem Bach-Zelewskim, decyduje o wymordowaniu personelu i chorych wszystkich sześciu staromiejskich szpitali polowych. Esesmani wracają więc do szpitala przy ul. Freta i rozpoczynają rzeź. Świadkiem zbrodni jest kapelan placówki ks. Tomasz Rostworowski. Ukrył się w gruzach, z których udaje mu się wydostać i uciec. Przeżyje powstanie.

Na pierwszy ogień idzie personel szpitala: lekarze, pielęgniarki, siostry zakonne – razem 38 osób. Zostają rozstrzelani w ogrodach klasztoru, pod jego murami. Dzisiaj miejsce kaźni wskazuje fragment ostrzelanej ściany pozbawionej tynku. Na bezbronnych rannych nie chce się oprawcom marnować kul – krótki rozkaz i saperzy zakładają ładunki wybuchowe, podziemia i resztki kościoła wylatują w powietrze. Pod gruzami zostaje pogrzebanych ok. tysiąca osób.

Cud przyklasztorny

W tym samym czasie esesmani i towarzyszący im rosyjskojęzyczni pomocnicy odkrywają w piwnicach klasztoru grupkę kilkudziesięciorga dzieci z księdzem i zakonnicą. To mieszkańcy sierocińca. Ksiądz zostaje zastrzelony, to samo za chwilę ma spotkać zakonnicę i dzieci, jednak zdarza się cud. Wąską uliczką od strony Wisły przejeżdża na rowerze niemiecki oficer, być może jeszcze niewtajemniczony w bandyckie plany Reinefahrta. Każe natychmiast przerwać masakrę i wyprowadza zarówno dzieci, jak i zakonnicę na bezpieczne pozafrontowe pozycje, gdzie zajmuje się nimi Niemiecki Czerwony Krzyż. Wszystkim dzieciom uda się przeżyć wojnę.

– Po wojnie wiele z tych dzieci, już jako dorośli, co roku 2 września zbierało się przy klasztorze i dziękowało Bogu za cudowne uratowanie. Ostatni z ocalonych zmarł dwa lata temu – mówi nestor dominikanów o. Rajmund Koperski, rocznik 1926. Opowiada również o powojennych losach kościoła i klasztoru. Do Warszawy przyjechał w 1947 r. i brał udział w odgruzowywaniu i odbudowie terenu dominikańskiego.

 

Fragment artykułu “Czy ktoś po nich płacze”, Gazeta Polska, Nr 36 z 9 września 2015